czwartek, 26 czerwca 2014

88. "Drzewo migdałowe" - Michelle Cohen Corasanti


Opis: Młody Palestyńczyk – Ahmad – żyje ze świadomością, że nie jest w stanie wygrać z logiką okrutnej wojny. Dorasta w środowisku przesiąkniętym strachem przed utratą domu, pracy albo życia. Najgorsza jest jednak obawa o bliskich. Nie wiadomo, co przyniesie jutro. W dwunaste urodziny Ahmad staje twarzą w twarz z najgorszymi widmami. Siostra traci życie, ojciec z jego winy trafia do więzienia, izraelskie wojsko konfiskuje dom, a ukochany brat pała żądzą zemsty, która może go doprowadzić tylko do zguby. Ahmad musi się zaopiekować skrzywdzoną rodziną i odnaleźć lepszą przyszłość dla siebie. Obdarowany cudownym umysłem, zdolnym przełamać wszelkie matematyczne granice, chce dać nadzieję sobie, swoim bliskim i udręczonej ojczyźnie.


 Istnieje wiele książek i wiele historii. Wielu pisarzy, którzy dzięki swej wyobraźni tworzą naprawdę niesamowite powieści. Jednakże najpiękniejsze opowiadania pisze życie, czego najlepszym przykładem jest Drzewo migdałowe Michelle Cohen Corasanti. Sięgając po nie, trzeba przygotować się mentalnie na spotkanie ze światem brudnym, odartym nie tylko z wszelkich dostępnych nam na co dzień luksusów, ale też z jakiejkolwiek godności. 

 Przyznaję szczerze, że po pierwszych paru stronach zaczęłam obawiać się, iż to jednak nie jest książka dla mnie. Że podróż przez życie Ahmada będzie dla mnie męką. I, prawdę mówiąc, była to droga przez mękę. Przez mękę, upokorzenie, strach, poczucie winy oraz wszystkie inne emocje, które towarzyszyły głównemu bohaterowi. Przez te kilkaset stron, na których zawarto kilkadziesiąt lat jego życia, byłam nim. Tak po prostu, ponieważ przy lekturze Drzewa migdałowego nie da się inaczej. Pani Corasanti ma prawdziwy dar malowania słowami. Czarowania słowami. Uzależniania słowami. W sposób naturalny i niewymuszony. Ona porywa czytelnika i nie wypuszcza, gdyż nawet po przeczytaniu ostatniej strony i zamknięciu książki, czytelnik ma poczucie, że historia Ahmada wcale się nie skończyła. Żyje on w sercu czytelnika, zmieniwszy jego spojrzenie na wiele spraw, uświadomiwszy go w wielu kwestiach. Tak było ze mną i za to właśnie dziękuję Michelle.

 Patrząc na wszystkie wypisane na okładce pochwały, nastawiłam się sceptycznie. Tak już na mnie działa takie nachalne wychwalanie danej pozycji. Byłam ciekawa, czy zawartość chociaż w połowie będzie tak dobra, jak to sugerują te piękne, wielkie słowa, którymi osoby znane opisują Drzewo migdałowe. Rzeczywistość przeszła moje najśmielsze oczekiwania, gdyż okazało się, że to, co zafundowało nam Wydawnictwo, jest tak naprawdę niczym. Żadne wyrazy, choćby i najpiękniejsze, w pełni nie oddadzą uczuć towarzyszącym przy czytaniu. Tej książki się nie czyta, ją się przeżywa. Została napisana emocjami i sercem należy ją odbierać, wyłączając chłodność umysłu.

Czytałam o egzystencji biednego arabskiego chłopca, który - choć nieprzeciętnie uzdolniony - musiał zrezygnować z nauki, by móc utrzymywać bliskich po tym, jak z jego winy aresztowano głowę rodziny. Czytałam o jego dorastaniu, o tym jak nie rezygnował z marzeń, ponieważ znalazły się oosby, które go wspierały. W końcu czytałam o tym, jak stał się człowiekiem znanym, wpływającym na losy ludzkości. Fantastyka? Nie! Siła charakteru i dobroć. Talent. A najlepsze w tym wszystkim jest to, że o zwyczajnym-niezwyczajnym życiu czyta się z wypiekami na twarzy, mocno bijącym sercem i w tempie, które byłoby właściwsze pochłanianiu powieści sensacyjnej. 

 Michelle Cohen Corasanti w sposób piękny i niezwykły zaznajamia czytelników na całym świecie z nad wyraz brutalnym i przykrym faktem: największym wrogiem człowieka jest drugi człowiek. Ale jest też druga strona medalu: to drugi człowiek może nam pomóc w osiągnięciu wielkości, wzbiciu się ponad doczesne słabości. Rasizm, uprzedzenia kulturowe i religijne... To wszystko nie ma znaczenia w obliczu przyjaźni i miłości. Dajmy szansę wrogowi, bo kiedyś może stać się naszym największym sprzymierzeńcem... Odnajdźmy własne drzewo migdałowe, które będzie nas chronić przez całe życie.

Drzewo migdałowe polecam każdemu.
Tak zwyczajnie i od serca.

Za egzemplarz recenzencki/konkursowy dziękuję Wydawnictwu Sine Qua Non!


Moja ocena: 10/10 (arcydzieło)

wtorek, 24 czerwca 2014

Ewangelia według Artema


Koniec maja
 Wasylisa po półrocznym przetrzymywaniu książki kolegi z klasy (pozdro, Dawidzie) doznaje natchnienia i sięga po Metro 2033. Szanowna autorka bloga Druga Nibylandia, cynik z urodzenia, nie-romantyk z wyboru, zakochuje się od pierwszego wejrzenia. No, od pierwszego czytania. Od pierwszej strony... Cóż, taka kochliwa bibliofilska natura. (Jakby ktoś chciał mnie poznać z Glukhowskym, to absolutnie nie prostestuję :D) Od dnia tego aż po kres świata jej otoczenie jest zmuszone wysłuchiwać zachwytów nad Metrem. Nie wspominając już o tym, że w tym momencie w umyśle szanownej blogerki zakiełkowało marzenie o nowym zawodzie: stalkerem będę! Ba, pierwszą stalkerką w postapokaliptycznej Moskwie! O czym towarzystwo zostało oficjalnie poinformowane po lekturze Ślepej plamy Wiktora Noczkina (kolejny ukłon w Twoją stronę, Dawidzie). Wkrótce nadciąga ta pamiętna chwila, gdy wierna towarzyszka Wasylisy w chorobie zwanej potocznie głupotą, a niepotocznie życiem, informuje ją, że ma Metro. Ale nie takie zwyczajne. Metro-Grę! Wasyl-Naczelny-Mól-Książkowy-Booko-Noł-Lajf jest zachwycony wizją zagrania w ulubioną książkę. A okazja nadarza się już wkrótce, ponieważ trzeba zrobić prezentację multimedialną na przedmiot w skrócie zwany EDB. Pełnej nazwy przez cały rok nie użył nikt oprócz nauczyciela na pierwszej lekcji we wrześniu... 

Początek czerwca
 Koteł i Wasylisa spotykają się u tej drugiej w domu. Konkretnie: w przeuroczym fioletowym pokoju Lisiątka, oklejonym plakatami motocykli, podobizną Jadowskiej oraz wypełnionym wzdłuż i wszerz książkami. Jest dobre towarzystwo, są słodycze, wszechobecny fiolet i różowa (wówczas) pościel, a także szalejąca za otwartym oknem burza. Prawdziwy horror, czyż nie? Zwłaszcza w połączeniu z tymi haniebnie kobiecymi kolorami... Sadowią się na łóżku, Koteł włącza Metro. Napięcie rośnie, ekscytacja sięga zenitu... No dobra, to było chwilkę później. A dokładniej wtedy, gdy z włazu zaczęły sypać im się na głowę mutanty. Najważniejsze pytanie (podstawa naszej ówczej egzystencji) to: JAK TU SIĘ STRZELA?! Po czym następuje wciskanie wszystkich przycisków po kolei, aż są w stanie nie tylko do mutasów strzelać, ale też wymachiwać w ich kierunku nożem. Strategia naprawdę skuteczna, panowie się nie śmieją, weteranki gier również, bo udało im się przejść do kolejnego etapu. Etapu, który Wasylisa zaczęła spojlerować na podstawie książki. Niby nie to samo, ale ogólny zarys jednak taki sam. I, uwaga!, spoilery pierwszy raz nie spotkały się z negatywnym przyjęciem. Koteł się ucieszyła, doszedłszy do wniosku, że to pomoże. Czy faktycznie pomogło? Mogę mówić tylko za siebie, ale wydaje mi się, że tak. Kulawa znajomość rosyjskiego i cyrylicy na pewno okazała się przydatna podczas szukania zbrojowni.
 Najbardziej dramatyczny moment (a zarazem komiczny, na wspomnienie którego do dzisiaj pokładamy się ze śmiechu) nadszedł podczas pierwszego przejazdu tunelem. Pilnujemy drezyny od tyłu jeśli wierzyć napisom, bo mnie to wyglądało na przód, ale kim ja jestem, by się spierać?, jedziemy tunelem... Pomijając

panujący wokół mrok i dziwne cienie, do których zdarzyło nam się strzelić ("To te schizy, co były w tunelach" - Liszka doznaje po raz kolejny olśnienia), panuje niemal sielankowa atmosfera. Koteł się cieszy, bo miało być niebezpiecznie, a tu żyć - nie umierać, amunicji nie trzeba marnować... I tylko Wasylowi coś nie gra, bo przecież w tym tunelu mutanty wybiły wszelkiego luda. Tak więc Wańka rzecze do Kotełka, by ten się odwrócił i skontrolował tyły. Sielanka się skończyła i ogólnie przestało być im wesoło, bo zaczęły krzyczeć jak opętane. Ale uprzedzam fakty, zły ze mnie narrator, wybaczcie. Najpierw dzielnie próbowały ratować towarzyszy niedoli, a krzyczeć zaczęły dopiero, kiedy mutaski wyrżnęły wszystkich i rzuciły im się w monitor. Wtedy też nastąpiło samoczynne porzucenie laptopa na rzecz krzyku, odskoczenia na pół metra od gry i schowania głowy między kolanami. Wasylisa przyznaje szczerze, że próbowała sytuację ratować, ale jak taki wypasiony zwierzaczek kolejny raz zapragnął się do niej dobrać, to zdezertowała i zaczęła drzeć się jeszcze głośniej. Atmosfery grozy dopełniały błyskawice i grzmoty zza okna. Klimat z horroru klasy B zachowany!

 Po powrocie do rzeczywistości, gdy obie główne bohaterki tegoż artykułu zrozumiały, że dały się ponieść iście ułańskiej fantazji, nastąpił wybuch niekontrolowanego i głośnego śmiechu. W ferworze walki (taki tam eufemizm na zdzieranie gardła) Koteł i Wasylisa nawet nie usłyszały, że mama tej drugiej pytała, co się stało. Dosyć głośno, tak na marginesie. Nota bene: ich dzikie wrzaski zdolne były obudzić umarłych. Dobrze, że Wasza Wasylisa nie mieszka bliżej cmentarza. Bo wtedy to już by musiała planować karierę nekromantki, nie stalkera...
 Czy warto wspominać o tym, że zarówno z Koteła, jak i z Wasyla śmiało się paru panów? Zarówno ten, dzięki któremu miały Metro (Rymek, dedyk 4U ^^ *tu miały być loffki&kisski, ale nie dostałam pozwolenia:C*) oraz ten drugi, co wiedział, o co chodzi, kiedy Wasylisa czuła się gorsza, bo nie wiedziała, a co silnie pogwałciło jej miłość własną i wiarę we własną wszechwiedzę (K., ja i tak mam zawsze rację, pozdrawiam, chociaż Ty śmiałeś się najbardziej :D :*).


Epilog
 Przygoda Koteła i Wasylisy z Metrem jeszcze się nie skończyła. Druga część czeka, kolejne poziomy także. Drżyjcie narody, albowiem nadciągamy!

Большое спасибо!

poniedziałek, 23 czerwca 2014

87. "Leokadia w Krainie Czarów" - Agata Agnieszka Włodarczyk


Opis: Lea żyła w całkiem normalnym świecie – miała kochających rodziców, lubiła się uczyć, czytać i spotykać z przyjaciółmi. Wierzyła we wszystkie rzeczy, o których małe dziewczynki czytają w bajkach…

Pewnego dnia jej życie legło w gruzach. Na skórze pojawiły się tajemnicze Znaki, a ona sama wkroczyła do Krainy Czarów. To miejsce nie miało jednak w sobie nic z magii, o której czytała. Lea jako Rządzona trafia na samo dno hierarchii społecznej Krainy Czarów. Nadane przez Znaki umiejętności czynią z niej broń, którą wielu Rządzących chce posiąść. Młoda kobieta z całych sił walczy, by nie podporządkować się okrutnym regułom gry. Wszystko się zmienia, gdy w krwawych okolicznościach spotyka Szymona…

Czy w podzielonym świecie istnieje prawdziwa miłość? 
Czy Lea odnajdzie się w nowych okolicznościach? 
Czy dawne Prawa mają szanse powrócić do Krainy Czarów?

 Wszyscy znamy historię Alicji w Krainie Czarów. Klasyka klasyków! Ale co stanie się, kiedy polska autorka wyśle do Krainy Czarów Leokadię? Dziewczynę zaszczutą, cyniczną, obdarzoną nieprzeciętną ilością magicznych Znaków. Do Krainy Czarów, która wcale nie jest magiczna i cudowna, a okrutna, pełna nienawiści, przemocy oraz krwi słabszych. Nie ma nic wspólnego z marzeniem sennym. Chyba że weźmiemy pod uwagę najgorsze z naszych koszmarów...

 Sięgając po Leokadię w Krainie Czarów tak naprawdę nie byłam pewna, czego się spodziewać: nieudanego remake'u jednej z najbardziej znanych na świecie historii, zwykłej radosnej tfurczości własnej czy może najzwyczajniej w świecie grafomanii? Przyznaję, że poczułam się niezwykle miło zaskoczona, kiedy autorka zafundowała mi powieść napisaną jak najbardziej solidnie, w sposób nie tylko przemyślany, ale i oryginalny. 

 Agata Agnieszka Włodarczyk zabrała mnie na wycieczkę do Krainy Czarów, jakiej dotychczas nie znałam: na wskroś złej, przesiąkniętej krzykiem i bólem rannych, ich strachem, nienawiścią do Rządzących. Do tego dorzuciła własny pomysł na mieszkańców owej krainy, na ich relacje z istotami ziemskimi, stworzyła odrębną rasę z własną historią. Wszystko było logiczne, trzymało się kupy, kolokwialnie mówiąc. Jedyne, co mogło czytelnika mierzić i sprawiać, że się gubił, to przeskoki czasowe - raz przeszłość, raz terażniejszość... Czasami naprawdę trudno było mi się odnaleźć w tej czasoprzestrzeni. Do teraz nie pojmuję zamysłu autorki, który kazał jej napisać powieść w ten sposób, ale nie jest to aż tak wielką wadą, by nie można było przymknąć na to oka.

 Styl pani Włodarczyk był słodko-gorzkim zaskoczeniem. Słodkim, ponieważ pisała w sposób dojrzały, jak najbardziej poprawny, właściwy doświadczonym autorom. Gorzki, dlatego że owa pani ma niezwykle irytujący zwyczaj wtrącania angielskich słów czy zwrotów w najbardziej niewłaściwych miejscach. Co prawda u dołu strony zawsze było tłumaczenie, ale... Na litość boską, jak będę chciała czytać po angielsku, to sięgnę po książkę anglojęzyczną. Po co kaleczyć naszą piękną, ojczystą mowę? Kolejnym mankamentem okazały się przekleństwa. Są pisarze, którzy potrafią stosować je z nieprawdopodobną maestrią (patrz: Jakub Ćwiek), gdzie każde ma swoje z góry przypisane miejsce, bez którego całokształt nie byłby taki sam. Pani Agnieszka się do tego wąskiego grona nie zalicza. W Leokadii... wulgaryzmy pozostały wulgaryzmami, rażąc oczy i dobry smak, zwłaszcza że klęła dziewczyna, główna bohaterka. Było to doprawdy niesmaczne i niemiłe doświadczenie.

Leokadię w Krainie Czarów polecam każdemu, kto nie boi się zmierzyć ze stosem tzw. łaciny podwórkowej oraz wszechobecnym angielskim pojawiającym się ni stąd ni zowąd, które to zjawiska kładą cień na wszelkich innych walorach książki. Powieść pani Włodarczyk jest jednym z tych dzieł, które pozostają w pamięci na dłużej i na pewno sięgnę po kolejną część.

Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Novae Res!


Moja ocena: 7/10 (bardzo dobra)

86. "W objęciach Casanovy" - Robert Foryś


Opis: Czasy Wersalu: mężczyźni pojedynkują się o honor dam, plotka i śmieszność potrafią zabić, a miłość bywa śmiertelnie niebezpieczna.

Do Polski przybywa Giacomo Casanova, uwodziciel, gracz, szpieg i sławny kochanek. W Warszawie spotyka Elżbietę, tajemniczą damę pragnącą za wszelką cenę odzyskać dawne życie. Oboje zaczynają grę, której finału nie są w stanie przewidzieć.

Namiętność, sex, intryga i zdrada, splatają się w przepojoną erotyką fabułę, będącą śmiałym połączeniem nowej powieści kobiecej i romansu godnego "Niebezpiecznych Związków".

 Wenecja, Casanova... To wszystko pięknie mi się kojarzy od czasu książki pani Kosowskiej [recenzja]. Dlatego też zdecydowałam się na powieść Roberta Forysia. Autora, który tak naprawdę kojarzył mi się ze Sztejerem (nie miałam okazji czytać owego dzieła, jednakże orientuję się w jego realiach, więc byłam tym bardziej zaskoczona przeskokiem z jednego klimatu do drugiego, ale kto pisarzowi zabroni?). Cały czas nie mogę zrozumieć, co Forysia skłoniło do odstąpienia od krwawych historii i przerzucenia się na romans. Zmiany niby są w życiu potrzebne, ale nie wszystkie wychodzą ludziom na dobre...


 W objęciach Casanovy wywołało we mnie wiele emocji, ale raczej nie takich, jak trzeba. No cóż... Seks praktycznie co drugą stronę, a do tego nieustanne obrażanie Polski, Polaków i kultury polskiej. W tle dorzucony nasz kraj za czasów szlacheckich, jakaś tam intryga czy też raczej intrygi, które opierały się - jakżeby inaczej! - na... uwaga... seksie! Cóż za niespodzianka. No naprawdę. Spodziewalibyście się? Ja też nie. Generalnie sceny erotyczne powinny podniecać, wywoływać rumieńce etc., tymczasem te zwyczajnie nudziły, zwłaszcza że ledwo nasz ukochany Casanova i jego Elżbieta zaczęli, już kończyli, mimo iż miało trwać to całą noc. To chyba jakieś czary!

 Jak więc doskonale widzicie książka nie jest wolna od wad. Ma ich wcale nie mało, do tego dochodzą literówki, błędy ortograficzne (jak chociażby "skurzany")... Wstyd? Wstyd dla korektora! Ale są również strony pozytywne: główna bohaterka Elżbieta. Kobieta skrzywdzona przez los, elegancka, kulturalna, inteligentna i mściwa. Wyrachowana. Osoby, które ją skrzywdziły albo które stoją jej na drodze do osiągnięcia celu, mogą spodziewać się najgorszego. A jak już nam wszystkim wiadomo: gorsze są rzeczy niźli śmierć. Odrębną kategorią jest tytułowy Casanova. Postać, nie czarujmy się, nie najlepsza. Po największym uwodzicielu wszechczasów na pewno nie spodziewałam się, że będzie on sierotą, kolokwialnie mówiąc. Najpierw mówi jedno, potem drugie robi, a za trzecim razem to w ogóle ucieka, gdzie pieprz rośnie. Naszej Elżbiecie do pięt nie dorasta, choć autor ewidentnie starał się, by było inaczej. Kolejne, co można zaliczyć Forysiowi na plus to to, że jego powieść czyta się szybko i - mimo wszystko - przyjemnie. 

Jak już wspomniałam - autor miał manierę, by nieustannie negować wszystko, co dotyczyło Polski. W jaki sposób? Za sprawą dwojga głównych bohaterów: Elżuni i Casanovy. Polskie biesiady? Be! Polskie polowania? Be! Polska moda? Be! Polska kultura? Be! Polska? BE! Ale już Wersal, w którym arystokracja wypróżniała się bezpośrednio na podłogi komnat - cacy. To właśnie mierziło mnie najbardziej. Uwłaczanie naszej historii, wmawianie nam, że nasz kraj to dzicz i zacofana mentalnie ciemnota.

 Pomijając aspekty intelektualne powieści - czy też ich brak, zależy, jak na sprawę spojrzeć - da się czytać. Szybko, przyjemnie, nawet z pewnym zainteresowaniem. Polecam tylko i wyłącznie tym osobom, które potrzebują jakiegoś czytadła na odstresowanie się, gdzie twórca nie wymaga od czytelnika myślenia.

Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Bellona!

Moja ocena: 5/10 (przeciętna)

czwartek, 12 czerwca 2014

85. "Kabalista z Pragi" - Marek Halter


Opis: Przy wejściu do praskiego getta wznosi się pomnik, którego nie odważyli się zniszczyć ani naziści, ani Rosjanie. To posąg Maharala, największego kabalisty wszystkich czasów, tego, który z błota stworzył Golema, byt na ludzkie podobieństwo...

Pod koniec XVI wieku getto w Pradze znów płonęło i spływało krwią podczas kolejnego pogromu. Wnuczka Maharala, gdy zamordowano i poćwiartowano na jej oczach męża, zaczęła prosić dziadka, by stworzył siłę zdolną uratować Żydów od zagłady. Kabała, tajemna droga do mądrości, powiada, że człowiek cnotliwy może - na równi z Bogiem - stworzyć życie jedynie dzięki sile Słowa.
Maharal, po usilnych błaganiach ukochanej wnuczki i kobiet z getta, zgodził się stworzyć Golema, istotę z błota, mającą niezwykłą siłę. Czy jednak stosowanie siły może naprawdę doprowadzić do pokoju? W ożywionym tchnieniem Maharala Golemie ożywają także uczucia. A kiedy uświadomi sobie swoją kondycję - zwróci się przeciwko tym, którzy wydobyli go z nicości.

W tej fascynującej powieści, przesyconej erudycją i emocjami, Marek Halter przenosi czytelnika do świata Żydów Europy środkowej okresu renesansu, ówczesnych odkryć astronomicznych i wojen religijnych. Łącząc fikcję z rzeczywistością i z najbardziej współczesnymi problemami, zapoznaje nas z tajemnicami Kabały, z opowieściami i legendami, przekazanymi ludzkości przez naród żydowski.

 Książka, która trafiła w moje ręce - zresztą nie przypadkiem, gdyż wybrałam ją ze względu na Golema - urzekła mnie od pierwszego wejrzenia. Wydawnictwo Zysk i S-ka bez wątpienia może poszczycić się świetnymi okładkami: nie tylko sama grafika jest wprost cudowna, ale i format, w jakim powieść wydano. Przekonałam się o tym już niejednokrotnie, co jest cenne, bo na rynku coraz więcej książek w tandetnej oprawie (spójrzmy chociażby, co uczyniła Fabryka z niektórymi swoimi pozycjami). Nie ocenia się książki po okładce, to prawda, ale zawsze lepiej, kiedy cieszy ona oko., czyż nie?

 Już od pierwszych zdań zaskoczył mnie... styl pana Marka. Ani trochę nie przypominał mi on niczego, z czym dotychczas się zetknęłam. Był wręcz natchniony, trochę jakby czytało się kościelne nauki (to wrażenie potęgował fakt, iż większość postaci co i rusz wychwała imię Boga). Nie zniechęcił mnie, ale dziwnie się czułam, czytając coś takiego. Dopiero po dłuższym czasie przywykłam do specyficznego języka pana Haltera. Z pewnością nie jest to wada książki, gdyż nadaje jej to pewnego smaczku; oddawane przez autora realia stają się jak najbardziej prawdziwe. Jest w tym pewien urok.

Historia opowiadana przez Dawida Gansa - głównego bohatera, postać historyczną - nie porywa gwałtownością akcji, choć z pewnością jest nieprzewidywalna. Potrafi zaskoczyć w najbardziej niespodziewanych miejscach. Podobnie jak zaskakuje dynamiczność postaci - ciche, spokojne, nagle sprawiają, że czytelnik rozchyla usta ze dumienia. Tak było w moim przypadku, mam nadzieję, że podobnie stanie się i w Waszym, bo po Kabalistę z Pragi sięgnąć po prostu trzeba! Chociażby po to, by zobaczyć, jak doskonale pan Marek oddaje atmosferę XVI wiecznego getta.

 Największe owacje jednak należą się Halterowi za to, z jaką pieczołowitością odkrywa przed swymi czytelnikami zawiłości ludzkiej duszy, tajniki Kabały. Kabalista... to jedna z tych nielicznych pozycji, która, owszem, posiada ciekawą fabułę, ale najbardziej skupia uwagę na wnętrzu człowieka. Nie zanudza, nie poucza. Zwyczajnie zmusza do myślenia. I jedyne, co może irytować to to, że chrześcijan przedstawiono jako chimerycznych morderców bez pardonu wyżynających Żydów. Ta stronniczość autora jest chyba jedynym, a na pewno głównym, mankamentem.

Kabalistę z Pragi polecam każdemu, kto pragnie pozycji, która nie tylko zainteresuje akcją, ale też zmusi do myślenia nad sobą, swoim życiem i swoim zachowaniem. Nie jest to lektura rozrywkowa, choć na pierwszy rzut oka takie sprawia wrażenie. 
Jeszcze raz polecam Haltera tym bardziej wymagającym czytelnikom!

Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Zysk i S-ka!

Moja ocena: 7/10 (bardzo dobra)

poniedziałek, 2 czerwca 2014

84. "Metro 2033" - Dmitry Glukhovsky


Opis: Słońce na twarzy, świeże powietrze w płucach, trawa pod stopami... Słyszałem o takich rzeczach, żyję w świecie bez nich, w świecie pod ziemią. Nie pamiętam życia sprzed wybuchu. Byłem chłopcem, kiedy mnie ocalili. Czy te rzeczy mogą wrócić? Taką mam nadzieję. Lecz teraz... Jedyne, czego się boję, to przyszłość.

Rok 2033. W wyniku konfliktu atomowego świat uległ zagładzie. Ocaleli tylko nieliczni, chroniący się w moskiewskim metrze, które dzięki unikalnej konstrukcji stało się najprawdopodobniej ostatnim przyczółkiem ludzkości. Na mrocznych stacjach, rozświetlonych światłami awaryjnymi i blaskiem ognisk, ludzi ci próbują wieść życie zbliżone do tego sprzed katastrofy. Tworzą mikropaństwa spajane ideologią, religią czy po prostu ochroną filtrów wodnych... Zawierają sojusze. Toczą wojny.

WOGN to wysunięta najbardziej na północ zamieszkała stacja metra. Po zagładzie przez długi czas pozostawała bezpieczna. Ale teraz pojawiło się na niej śmiertelne niebezpieczeństwo. Artem, młody mężczyzna z WOGN-u, otrzymuje zadanie: musi przedostać się do legendarnej stacji Polis, serca moskiewskiego metra, aby przekazać ostrzeżenie o nowym niebezpieczeństwie. Od powodzenia jego misji zależy przyszłość nie tylko peryferyjnej stacji, ale byż może całej ocalałej w metrze ludzkości.

 Od dłuższego czasu co i rusz słyszałam o Uniwersum Metro. Same pochwały, a przecież wiadomo jak to z nimi jest: często na wyrost, jeszcze częściej nie można zrozumieć, czym to lud się tak namiętnie zachwyca. Tak więc sięgnęłam po czekającą na półce książkę i zaczęłam czytać. Już po pierwszych stronach wiedziałam, że będę żałować, iż jest to egzemplarz pożyczony od kolegi z klasy, a nie mój... Dawidzie, pozdrawiam Cię serdecznie z tego miejsca i bardzo, ale to bardzo dziękuję, że wykazałeś się taką cierpliwością, gdy przetrzymywałam Twoją książkę ♥

 Glukhovsky... jest autorem perfekcyjnym. Metro 2033 nie tylko wciągnęło mnie od pierwszej strony, nie tylko zaintrygowało, ale i przestraszyło. Ba, autentycznie przeraziło. Za plecami musiałam mieć ścianę, by pozbyć się nieustannego wrażenia, że coś mi się przygląda z tyłu, samotna podróż przez klatkę schodową nocą była wyczynem niczym wędrówka przez tunele w metrze, a gaszenie światła... Naprawdę stresującą chwilą. Autor ma naturalny talent silnego oddziaływania na psychikę czytelnika, niezwykle sugestywnie opisuje zarówno zagrożenia fizyczne jak i psychiczne. Wyczynem jest nie poczuć gęsiej skórki i mrowienia na karku podczas lektury jego książki.

 Uniwersum wykreowane przez rosyjskiego pisarza zachwyca dopracowaniem każdego szczegółu, logicznym ciągiem przyczynowo-skutkowym, który nie tylko sprawia wrażenie, że podobna sytuacja może przydarzyć się także nam choć w Polsce z metrem krucho, to niewielu by przeżyło..., ale który porywa czytelnika w fascynującą i pełną niebezpieczeństw podróż po moskiewskim metrze; po Moskwie skażonej przez wojnę jądrową. Mimo to wciąż piękną i urzekającą... Na pewno nie dziewiczą naturą, a raczej gruzami budynków i zmutowanymi zwierzątkami o niepokojących właściwościach. Cóż, uroki życia w postapokaliptycznym świecie.

Warto wspomnieć również o dołączonej do książki mapie. Jest ona przytwierdzona tak samo jak inne kartki, znajduje się pomiędzy nimi, dzięki czemu posiadaczowi Metra nie grozi, że mapka gdzieś zaginie, nawet jeśli komuś je pożyczy. Bardzo dobry patent, jeszcze lepszy pomysł - przejrzysty rozkład wszystkich stacji, wyjaśnienia oznaczeń - to wszystko znacznie pomaga w zorientowaniu się i zobrazowaniu sobie sytuacji. Podczas czytania niejednokrotnie z niej korzystałam, bardzo przydatna.

 Metro 2033 to pozycja obowiązkowa dla wszystkich, którzy lubują się w postapokaliptycznych klimatach oraz dla czytelników wymagających od autora warsztatu, porządnie wykreowanego świata, a ponadto lekkiego i przyjemnego języka, akcji oraz intrygi, która zaskoczy nie raz i nie dwa. Jedyne, do czego mogę się przyczepić, to sam koniec, mimo iż trudno było mi powstrzymać łzy wzruszenia. Po prostu... Za bardzo przypominał Grę Endera. Z pewnością sięgnę po część drugą oraz po pozostałe książki stworzone w metrowym uniwersum!

Ksiązkę Glukhovsky'ego polecam... WSZYSTKIM!


Moja ocena: 10/10 (arcydzieło)