sobota, 30 maja 2015

133. "Ciemność płonie" - Jakub Ćwiek


Opis: Dworzec to jedyne bezpieczne miejsce. Ciemność tu nie zagląda. Na razie… Przerażająca podróż po tonących w ciemności Katowicach.

Katowice Główny to miejsce, przez które przewijają się dziennie tysiące ludzi. Większość pojawia się tam na moment, część została na znacznie dłużej. Bezdomni. Wybrani. Niegdyś mieli rodziny, pracę, wiedli mniej lub bardziej szczęśliwe życie. Dziś mają tylko siebie i stare, śmierdzące dworcowe hale. Wybrała ich bowiem Ciemność. Zapłonęła i nigdy już nie zgasła.

Natalia – studentka kulturoznawstwa – w podzięce za pomoc oddaje starszemu mężczyźnie znalezioną w portfelu monetę. Nieświadomie bierze tym samym na siebie cudze przekleństwo. Już wkrótce i dla niej zapłonie Ciemność, zamieniając jej życie w horror. Ratunku może szukać tylko wśród podobnych sobie. Dworzec Katowice czeka…

Jakub Ćwiek przekonująco oddaje specyfikę dworcowego życia, skutecznie odwzorowuje nie tak dawną rzeczywistość, z mistrzowską precyzją dozuje napięcie i umiejętnie prowadzi barw­nych bohaterów przez pogrążone w mroku piekło.

 Ćwiek. Czy są wśród nas osoby, które nie znają nazwiska jednego z najlepszych polskich pisarzy młodego pokolenia? Mam nadzieję, że nie. Ufam, że chociaż kojarzycie ojca Lokiego, Zagubionych Chłopców, Dreszcza i jeszcze paru bękartów.

 Na Ciemność płonie czaiłam się od dawna, ale albo nie składało się, by ją kupić, albo nie mogłam jej dostać. Poratowało mnie Wydawnictwo SQN, które wznowiło druk powieści wydanej wcześniej przez Fabrykę Słów. I... Od razu wielu ludzi przyczepiło się okładki. Że poprzednia lepsza, że to i tamto. Mnie także ta nowa nie zachwyciła, jednak gdy dowiedziałam się, że to archiwalne zdjęcie nieistniejącego już dworca, gdzie w głównej mierze rozgrywa się akcja... Cóż, spojrzałam na nią inaczej. Polubiłam ją. A po zapoznaniu się z lekturą, patrzę na nią całkiem inaczej.

 Ta pozycja przypadła mi do serca już od pierwszych stron z prostego powodu: śląski. Ćwiek nie bał się wtrącać co jakiś czas gwary; nie tylko pojedynczych wyrazów, ale i całych zdań. Ba, uczynił z niej charakterystyczną cechę jednego z bohaterów. Znakomicie oddało to klimat dzisiejszego Śląska, podzielonego na tych, którzy wciąż potrafią posługiwać się mową przodków i tych, którzy z takich czy innych względów od niej stronią. Dla mnie, Ślązaczki, była to ogromna zaleta, jednak jestem świadoma, że czytelników niemających styku z naszą gwarą może to drażnić. Choć z pewnością wiele osób potraktuje to jako lingwistyczną gratkę, smaczek dodający książce autentyczności.

 Mamy do czynienia z wieloma różnorodnymi postaciami. I, o dziwo, żadne się ze sobą nie mieszają, ich ilość nie przytłacza. Każda jest inna, ma swoją historię. Jedne lubimy, drugie nie. Z pewnością wszystkie intrygują, chce się dowiadywać, w jaki sposób trafiły na dworzec. Nie będę zagłębiać się w ich tematykę, żeby Wam zostawić przyjemność z odkrywania skaz oraz zalet kolejnych bohaterów. Co do jednego jestem pewna: będziecie zaskoczeni. 

Historia bazuje na jednym z najbardziej atawistycznych lęków człowieka: na lęku przed ciemnością. Oczywiście, autor ujął to świetną, przemyślaną, intrygującą i porywającą otoczką dworcowego życia, jednak sedno pozostaje jedno: ciemność. Nikt nie wie, co się w niej czai, pozostaje niezgłębiona. I tylko nasze strachy wieczorną porą nagle ożywają... Moje - pod wpływem sugestywnych opisów Jakuba Ćwieka - ożyły na tyle, że zwyczajnie byłam przerażona, gdy miałam sięgać po Ciemność... po zmroku. A i w dzień zwyczajnie cierpła mi skóra, gdy zgłębiałam tajemnice katowickich meneli. Nie, dworzec, bezdomni, monety - to już nigdy nie będzie takie samo. Zwłaszcza te ostatnie będę dokładnie oglądać, zanim komukolwiek którąś dam.

 Nie czarujmy się, widać, że to jeszcze nie ten Ćwiek, którego znamy dzisiaj, jednak jest znakomicie. I przerażająco, zwłaszcza dla co bardziej strachliwych (jak ja) i lękających się ciemności (jak ja). Mimo to spędziłam z tą pozycją wiele porywających godzin, kiedy to nasuwało mi się pytanie: A co jeśli Ciemność istnieje, tylko ja jej nie widzę, bo wciąż mam swoją monetę? Irracjonalne? Zabawne? Na pewno. Ale doskonale oddaje sugestywność i realizm opowiedzianej przez Ćwieka historii. Historii, z którą koniecznie powinniście się zapoznać. A kiedy następnym razem będę w Katowicach, koniecznie pójdę sprawdzić, czy pociąg widmo wciąż istnieje. Jaki pociąg widmo? Tego nie mogę zdradzić bez spoilerowania. Tego musicie się dowiedzieć sami.

 Nowe wydanie posiada także taki dodatek jak Opowieści dworcowe, czyli historie z czasów, gdy autor sam postanowił zostać kloszardem i żyć na dworcu. Dają do myślenia, odkrywają przed nami, ludźmi niewyrzuconymi poza margines społeczeństwa, tajemnice katowickich bezdomnych oraz, jak się domyślam, bezdomnych w całym kraju.

ACHTUNG!
Nie czytać po zmroku dla własnego zdrowia psychicznego.
UWAGA!
Nie oddawać monet nieznanego pochodzenia nikomu.*
*grozi dozgonnym mieszkaniem na dworcu

Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu SQN!

Moja ocena: 8/10 (rewelacyjna)

piątek, 8 maja 2015

132. "Dying Light. Aleja koszmarów" - Raymond Benson


Opis: Świat w obliczu światowej pandemii...

Na kilka tygodni przed Światowymi Igrzyskami Atletycznymi w Harranie pojawiają się dziwne przypadki zachorowań. Nagle znikają sąsiedzi, spokojny dotąd ojciec morduje brutalnie rodzinę, żebrak zaczyna się zachowywać jak wściekły pies... Zewsząd dochodzą nieludzkie wrzaski
i widać wszechobecne ślady ugryzień. A wszystko to w przededniu międzynarodowej imprezy sportowej...

W sobotę, w dzień apogeum Tragedii Światowych Igrzysk Atletycznych, Harran ogarnęły nieprzeniknione ciemności...

Mel Wyatt przyjechała z rodziną do miasta na Światowe Igrzyska Lekkoatletyczne niemal miesiąc wcześniej. Nigdy dotąd nie opuściła Stanów Zjednoczonych. Wycieczka do państwa-miasta Harranu była niczym spełnienie egzotycznego snu. Nie spodziewała się, jak szybko stanie się on koszmarem...

Oboje rodzice już nie żyli, a o losie brata Paula nie miała najbledszego pojęcia. Czy nadal żył
 i przede wszystkim, czy uległ przemianie? Czy jej samej uda się zachować człowieczeństwo jeszcze przez choćby jeden dzień? Czy istniał dla niej ratunek w postaci antidotum, czy powinna sobie palnąć w łeb tu i teraz? Nie chciała zostać rozszarpana i pożarta żywcem, ale nie chciała również stać się bestią. Nie mając nic do stracenia, Mel postanawia wyruszyć do miasta w poszukiwaniu leku. Po drodze musi jednak pokonać Koszmarną Aleję, teren opanowany przez żądne krwi hordy Zarażonych...


 Nigdy nie darzyłam zombie cieplejszymi uczuciami, jednak po przełamaniu się i przeczytaniu paru książek, w których były głównymi bohaterami, zainteresowało mnie Dying light. Byłam ciekawa, w jaki sposób tym razem przedstawiono żywe trupy. Coś w stylu wielkiego: jakpoconacoidlaczego.

 Już pierwsze strony miło mnie zaskoczyły - prolog o doktorze Abbasie został napisany naprawdę porządnie, intrygował, sprawiał, że czytelnik chciał więcej. Ukradkiem odetchnęłam z ulgą, zapowiadało się na kawał dobrej historii, nie jakąś tam sieczkę skleconą z gry. Później też było ciekawie i dobrze, w końcu poznawałam zupełnie obcy mi świat, zafascynowana próbowałam zrozumieć rządzące nim zasady. W dodatku podróżowałam przez ten koszmar z dziewczyną niemal w moim wieku, powinno więc być idealnie, czyż nie?

 Tak, powinno, ale nie było. Im dalej zagłębiałam się w tekst, im dłużej przebywałam w towarzystwie Mel, tym bardziej dochodziłam do wniosku, że autor (p)oszalał. Generalnie cała jej, pożal się boże, osobowość sprowadzała się do tego, że jest sportsmenką. A skoro jest sportsmenką uprawiającą parkour, to może wszystko! Naprawdę, nie przesadzam. Nie tylko była blondwłosą pięknością, ale też potrafiła spaść z któregoś piętra i tylko się potłuc, zawsze dawała radę wszystkim przeciwnościom. Chodzić sobie między zombie i przeżyć? Pestka! Uniknąć snajpera? Też! Opierać się przemianie dłużej niż ktokolwiek inny? No ba! I tylko samobójstwo jej nie wychodziło. A szkoda, bo w pewnym momencie byłam bliska modlitw o to, żeby w końcu się zabiła, książka skończyła, a ja miałam święty spokój.

 Sama fabuła jakimś majstersztykiem nie była. Ot, lecimy, lecimy, ile się da, zabijamy truposzy (tu już tylko tyle, ile trzeba), robimy ekstra triki, czasem sobie rzygamy i widzimy na żółto, mówimy, jak zobojętnieliśmy na tony trupów dookoła, zdobywamy antidotum, ratujemy brata, żyjemy długo i szczęśliwie. Proste? Proste. Więc i wykonanie nie oszałamia. Zupełnie też nie pojmuję, jak można opisywać sterty rozkładających się ciał w taki sposób, że robiło to na mnie wrażenie tylko wtedy, gdy naprawdę się wysiliłam z wyobrażaniem ich sobie. A warto zaznaczyć, że zombie od dawna były czymś, czego się bałam. 

 No ale narzekam, narzekam, a nie najgorsza przecież ocena skądś się musiała wziąć, prawda? Plusy były takie, że czytało się szybko i z zainteresowaniem, oczywiście dopóty, dopóki nie zorientowałam się, że wszystko bohaterce wychodzi... Ponadto autor posługiwał się współczesnym, potocznym językiem, dzięki czemu nie było żadnych zgrzytów podczas zagłębiania się w lekturę, choć... Wtrącane w najmniej odpowiednich momentach słowo porąbane, było... porąbane. Jednak pod koniec zrobiło się intrygująco i emocjonująco. Wtedy nic nie było pewne, było tak, jak być powinno przez całą książkę. A samo zakończenie... Tak, to zdecydowanie jest coś, dla czego warto przebrnąć przez Harran z Mel. Mocne. Dobitne. Zaskakujące. Godne uwagi.


Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Zysk i S-ka!

Moja ocena: 6/10 (dobra)

sobota, 2 maja 2015

131. "Futu.re" - Dmitry Glukhovsky


Opis: Pokonaliśmy śmierć. I co dalej?

Odkrycia naukowe poprzedniego pokolenia zapewniły mojemu nieśmiertelność i wieczną młodość.

Ziemię zaludniają piękne, tryskające zdrowiem i nieznające śmierci istoty.

Lecz każda utopia ma swoje cienie.

Tak… Ktoś musi to robić – czuwać, by ów nowy wspaniały świat nie runął pod ciężarem przeludnienia, dbać, by jego kruchej równowagi nie zniszczyły zwierzęce instynkty człowieka. Ktoś musi troszczyć się o to, by ludzie żyli tak, jak przystoi nieśmiertelnym.

Tym kimś jestem ja.

 Glukhovsky. Podejrzewam, że wszyscy tutaj obecni albo przynajmniej większość z nas zna to nazwisko. Nazwisko rosyjskiego chłopaka, który stworzył bestsellerowe uniwersum. Świat ogarnęła gorączka, której przyczyną było kultowe Metro 2033. Teraz ten chłopak jest mężczyzną, a wyrazem jego dojrzałości stało się Futu.re, czyli książka, którą jedni pokochają, inni znienawidzą. Twór drastycznie odstający od uwielbianej przeze mnie historii Artema.

 Futu.re brałam do ręki z myślą, że będzie fajnie. Oczekiwałam godzin doskonałej zabawy w niebanalnie wykreowanym świecie, z wieloma silnymi emocjami po drodze. Nastawiłam się na powrót do wyśmienitego stylu Dmitrija jak na spotkanie z dawno niewidzianym przyjacielem. Spotkanie odbyło się, ale... ludzie się zmieniają. Nic nie było tak, jak być miało. Wstrząs. Szok. To nie ta sama osoba! Jednak czy gorsza? Zdecydowanie nie. Tak uważałam jeszcze na początku, później moja wiara w autora i jego najnowszą powieść stopniała.

 Niełatwo było wciągnąć się w wizję przyszłości Głuchowskiego. Owszem, odpowiadała moim wyobrażeniem o tym, co będzie kiedyś-tam, lecz nie zmienia to faktu, że czytanie przypominało porysowany samochód - ogólnie ładny, ale uszkodzony. Nie czarujmy się: książka ta została napisana nierówno - raz czytałam z zapartym tchem, innym razem przeżywałam taki kryzys, że byłam pewna, iż jej nie dokończę. A to ponad 600 stron! Ostatecznie przeważyły zalety, więcej było pędzenia przez wir akcji z bohaterami niż chęci rzucania knigą o ścianę.

 A bohaterowie? Jacy są? Dobrze wykreowani, posiadają złożoną psychikę niczym prawdziwy człowiek. Można ich lubić bądź nienawidzić. Współczuć im i wołać: Stary, zgłupiałeś?! Przy czym nie ukrywam, że podczas mojej podróży z Janem przeszłam chyba przez wszystkie te etapy. Przyznaję również, że najczęściej chciałam pacnąć się w czoło, bo Janek robił wszystko nie tak, jak trzeba. Ponieważ ja zrobiłabym to inaczej, całkiem na odwrót. Było to dosyć zabawne doświadczenie, bo choć czasami irytujące, to w ostatecznym rozrachunku mocno odświeżające, Nietuzinkowe.

 Już od początku rzuca się w oczy, że autor dokładnie przemyślał, w jakim świecie przyjdzie żyć jego postaciom. Stworzył prawa rządzące przyszłą teraźniejszością, kulturę, mentalność społeczeństw na całym świecie, międzynarodowe niesnaski, a nawet historię tamtych ludzi. Wykreował raj będący piekłem. Raj, gdzie wiecznie młodzi i piękni ludzie otwierają domy publiczne w kościołach, bo Bóg stracił datę ważności. Śmierć jest tematem tabu, starość wstydem, rodzina to przeżytek, marzenie o dzieciach to coś nieprzyzwoitego. 

Piszę tę recenzję po upływie kilku tygodni od przeczytania książki, a wciąż mam temat do przemyśleń i rozmów. Jedna z takich dyskusji uświadomiła mi, że przyszłość Głuchowskiego już się wydarzyła, tylko na nieco mniejszą skalę. Czyż nie jest tak, że w mediach na piedestale stawia się młodość, skrzętnie pomijając temat starości? Że wiara odchodzi do lamusa, na dzieci decyduje się coraz mniej osób, zboczenia seksualne stają się modne, model rodziny ulega wypaczeniu? Tak, Futu.re jest hiperbolizacją XXI wieku. (Z tego miejsca pragnę podziękować Tobie, Piotrze, za tamtą rozmowę, która pozwoliła mi spojrzeć na tę powieść z innej perspektywy.) Przestała być dla mnie dobrą opowiastką, która pozostawała w zgodzie z pewnymi moimi poglądami, a stała się jak najbardziej rzeczywistą historią bezpardonowo wdzierającą się w pamięć i brutalnie dającą do myślenia. Mam nadzieję, że po lekturze tej książki również będziecie mogli podzielić się z kimś swoimi refleksjami i dostrzec w niej jeszcze to, co Wam umknęło.

Plus ciekawostka: Tytuł książki jest linkiem do strony, gdzie znajdziecie pewną... niespodziankę związaną z tą pozycją =)
(Piotrek, dzięki za uświadomienie! - zbieżność imienia i nazwy bloga przypadkowa :P)

Za egzemplarz recenzencki dziękuję portalowi papierowypies.pl!


Moja ocena: 9/10 (wybitna)