środa, 30 kwietnia 2014

77. "Szubienicznik. Falsum et verum" - Jacek Piekara


Opis:  Drugi tom bestsellerowej powieści „Szubienicznik” – dla fanów powieści historycznych i kryminalnych.

Tropiciel złoczyńców gwałcicielem i mordercą?

Podstarości Jacek Zaremba został oskarżony o okrutne zbrodnie. Czy dowiedzie swej niewinności i tego, że padł ofiarą diabolicznych knowań? A może Zaremba to wilk w owczej skórze?

Kontynuacja „Szubienicznika” do ostatniej chwili trzyma czytelnika w napięciu. Stare tropy jeszcze bardziej się plączą, nowe fakty wychodzą na jaw. Intryga sięga cesarskiego dworu w Wiedniu. Kto jest kim w tej tajemniczej rozgrywce?

Sherlock Holmes w kontuszu powraca! 

 Po fantastycznej pierwszej części najnowszej serii Jacek Piekara w wielkim stylu wrócił z częścią drugą Szubienicznika [recenzja]. Ujęcie go pierwszy raz w dłonie było jedną z tych chwil, kiedy czuję potrzebę skakania z radości. Moja cierpliwość została nagrodzona! Oto po dłużącym się niemiłosiernie czasie czekania trzymałam w rękach książkę, która nie tylko kolejny razy mogła poszczycić się niesamowitą okładką, ale też - jak się okazało - jeszcze lepszym wnętrzem. Jak to zwykle u Piekary bywa.

 Do drugiej części Szubienicznika podchodziłam z niezwykle optymistycznym nastawieniem, co nawet (a może zwłaszcza) w przypadku ulubionych autorów nie jest dobrym pomysłem - najmniejsze potknięcie wystarczy, by czytelnika zawieść i odebrać mu przyjemność czytania. Wygórowane oczekiwania nie zawsze zostają zaspokojone... Tym razem miałam szczęście, ponieważ Piekara pokazał się z najlepszej strony; nie tylko trzymał fason, by napisać powieść na takim samym poziomie jak pierwsza część, ale był w szczytowej formie i kolejny tom okazał się jeszcze lepszy od poprzedniego. Kolejny raz zawyżył poprzeczkę, zatem... Jak będzie przy kolejnych częściach? Zobaczymy.

 Pan Jacek z właściwą sobie pieczołowitością oddaje realia szlacheckiej Rzeczpospolitej; mogłabym rzec, że w tym względzie nie ustępuje pola znakomitemu Komudzie. Ot, te Jacki tak już chyba mają, że za co się wezmą, to im to, co najmniej, dobrze wychodzi. Tak więc podczas zagłębiania się w przygody podstarościego Zaremby nie tylko zetkniemy się z prawdziwym kunsztem literackim, ale też odbierzemy naprawdę interesującą lekcję historii - żaden podręcznik, żadna szkolna lekcja nie nauczyły mnie tyle o własnej kulturze, co ta książka. Pijemy na umór, jemy, ile wlezie, chędożymy, co się pod rękę nawinie... Bez owijania w bawełnę, choć ozdobione pięknymi słowy.

 Piekara słynie głównie z cyklu inkwizytorskiego (znam, czytałam, polecam), choć na swoim koncie ma wiele innych, naprawdę świetnych książek. Sęk w tym, że są cyniczne. Nie narzekam, do mnie cynizm przemawia znacznie bardziej niż romantyzm, jednakże nie w tym rzecz. Rzecz w tym, że Szubienicznikiem autor udowonił, że równie swobodnie posługuje się przekleństwami, co pięknie stylizowaną na staropolski polszczyzną. Że nie mając do dyspozycji klubu, dragów i łatwych dziewczynek, wciąż pisze książki przenikliwe, błyskotliwe, a ponadto interesujące i... genialne. Bo wątku kryminalnego w najnowszej serii Piekary nie powstydziłby się sam autor Holmesa. Zwroty akcji, drobniutkie szczegóły, nieprzewidywalne, choć realistyczne postacie... To elementy, którymi mistrzowsko operował pan Jacek. Pokazał, że żelazną logiką szafuje równie łatwo co wątkami fantasy w innych swych dziełach.

 W ostatecznym rozrachunku bez cienia wahania mogę powiedzieć, że Jacek Piekara to prawdziwy mistrz w literackim fachu. Tworzy dzieła, które nie tylko ciekawią i zapewniają chwile dobrej zabawy, ale też zmusza czytelnika do samodzielnego myślenia. I to nie tylko nad wątkiem kryminalnym, lecz także nad przesłaniem płynącym z samej powieści. Gdyby na rynku pojawiło się więcej takich autorów, życie recenzentów byłoby prawdziwym rajem.

Z niecierpliwością wyczekuję kolejnej części, a póki co... polecam Wam tę powieść, mając nadzieję, że pokochacie ją równie mocno jak ja!


Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Otwarte!

Moja ocena: 10/10 (arcydzieło)

sobota, 26 kwietnia 2014

76. "Unicestwienie" - Jeff VanderMeer


Opis: Pełna grozy opowieść, która stawia pytania o tożsamość, relacje z innymi i własne ograniczenia.

Powstała po tajemniczym Wydarzeniu Strefa X rządzi się własnymi, nieznanymi ludziom prawami. Członkowie jedenastu pierwszych ekspedycji do Strefy umierali, popełniali samobójstwa lub zabijali się nawzajem. Ci, którzy przetrwali, nie pamiętali, jak przebiegał ich powrót. Dwunastą wyprawę tworzą wyłącznie kobiety. Czy im uda się odkryć tajemnice Strefy? Jakie sekrety kryje niezwykła flora i fauna tego miejsca? A może to ona je stworzyła i nim rządzi? Jedno jest pewne: Strefa X wpływa na ludzkie umysły i zmienia każdego.

„Unicestwienie”, pierwsza część nowej trylogii Jeffa VanderMeera, to obowiązkowa pozycja dla miłośników klasycznej fantastyki – książek Silverberga, Harrisona, braci Strugackich i Lema – oraz dla fanów literatury grozy najwyższej próby. 

Wciągająca opowieść o spotkaniu z Nieznanym, które zamienia się w spotkanie z samym sobą. Historia, która stawia pytania o tożsamość, relacje z innymi i własne ograniczenia. To podróż w głąb Strefy X i w głąb psychiki głównej bohaterki.

Prawa do sfilmowania trylogii kupiły już Paramount Pictures i Scott Rudin Productions. Okładkę i ilustracje do polskiego wydania książki wykonał jeden z najbardziej znanych polskich grafików Patryk Mogilnicki.

 Spoglądając na okładkę, nie wiedziałam, czego się spodziewać. Moje pierwsze skojarzenie: komputer. Będzie coś wirtualnego! Tylko ta zieleń i palemki... Nie pasowały. Więc trzeba było spojrzeć na opis. Który to opis błyskawicznie wyprowadził mnie z błędu i sprawił, że zapragnęłam tę książkę przeczytać. Dlatego też, kiedy mój ulubiony szef zapytał, kto chce Unicestwienie, zgłosiłam się. Mimo to... Jakoś nie byłam przekonana, czy to aby na pewno coś dla mnie. Już po pierwszych stronach wiedziałam, jaka będzie recenzja tej książki. Wiem także, że okładka Unicestwienia należy do grona tych, które prawdziwego sensu nabierają dopiero po przeczytaniu powieści. Wtedy też stają się magiczne, wyjątkowe i... nie zamienilibyśmy ich na żadne inne.

 Jeff VanderMeer intryguje od pierwszej strony, umiejętnie dawkując zarówno napięcie jak i informacje. Napięcie towarzyszyło mi od początku do końca, nie opuszczając ani na chwilę; zalewało mnie jedną wielką falą do spółki ze strachem. Z kolei informacje autor sączył między kolejnymi zdaniami, wzbudzając w czytelniku zaciekawienie, jednocześnie dając mu przy tym poczucie, że i tak już sporo wie i że ma doskonałą orientację w sytuacji. Jest to cenna, ale, niestety, bardzo rzadko spotykana umiejętność. Gdyby wszyscy autorzy z podobną maestrią przelewali swe myśli na papier,
świat byłby pełen doskonałych książek.

 Główna bohaterka Unicestwienia to biolożka. W Strefie X nie ma imion, są luksusem, który rozpraszałby uwagę członków ekspedycji. Tak więc prócz biolożki mamy psycholożkę, geodetkę i antropolożkę. Językoznawczyni zrezygnowała tuż przed przejściem na drugą stronę granicy. Był to nad wyraz mądry wybór. Ze Strefy X nie wrócił nikt. A jeśli wrócił... to i tak tam został. Strefa rządzi się swoimi prawami. Tylko tam delfiny mają ludzkie oczy, codziennie wieczorem coś okropnego wyje w trzcinie, a w podziemnej wieży Pełzacz kreśli żywe słowa... Zajrzenie w umysł biolożki było niesamowitym przeżyciem. Obcowanie z osobą tak realistyczną i jednocześnie wyjątkową okazało się nie tylko fascynujące, ale i uzależniające. Narracja pierwszoosobowa nakreśliła nad wyraz obiektywny obraz sytuacji, zabarwiając go przy tym wszelkimi emocjami biolożki. Od powieści nie można było się oderwać. Ani na moment. Pochłonęłam ją w zastraszajacym tempie, natychmiast pragnąc więcej, a kiedy uświadomiłam sobie, że w najbliższym czasie więcej nie będzie, ogarnął mnie straszliwy książkowy kac...

 Autor, dawkując napięcie, sprawił, że czułam przyspieszone bicie serca i gęsią skórkę na karku. Im dalej
zagłębiałam się w tajemnice Strefy X, im bardziej poznawałam jej tajemnice, tym bardziej się bałam. Byłam nie tyle przestraszona, co przerażona, a mimo to nie potrafiłam odłożyć książki. Pierwszy raz tak naprawdę zrozumiałam, dlaczego ludzie lubią się bać. Istnieje strach i strach, który uzależnia. Pan Jeff zasługuje na tytuł mistrza grozy tak samo jak King. Czyżby dotychczasowy król miał konkurencję? Zobaczymy, ale jedno jest pewne: stworzyć podobną atmosferę psychozy mógł tylko prawdziwy mistrz pióra, jakim bez wątpienia jest VanderMeer!


POLECAM TĘ KSIĄŻKĘ WSZYSTKIM!*
* bez najmniejszego wyjątku

Za możliwość zrecenzowania książki dziękuję portalowi papierowypies.pl!

Moja ocena: 10/10 (arcydzieło)

czwartek, 24 kwietnia 2014

75. "Przegląd Końca Świata. Deadline" - Mira Grant


Opis: Żywa czy martwa, prawda nie odpoczywa.
Powstańcie, póki możecie

Po dramatycznych wydarzeniach ostatnich miesięcy Shaun Mason stał się wrakiem, zaledwie cieniem człowieka, jakim był kiedyś. Igranie ze śmiercią przestało być już tak zabawne, a życie straciło swój słodki, lekko zgniły smak.

Kiedy w drzwiach mieszkania Shauna pojawia się pewien naukowiec, który według ostatnich doniesień powinien być martwy, wszystko staje na głowie. Zwłaszcza że chwilę później wybucha kolejna epidemia. Przypadek?

Wiedza nieoczekiwanego gościa jest ekstremalnie niebezpieczna. Co więcej, to jedyna nadzieja na pokonanie potworności, która zagraża całemu życiu na Ziemi. Tym razem nie będzie to jednak powłóczący nogami umarlak, ale wciąż żywy spisek.

Shaun musi wyruszyć w drogę, by sprawdzić, jaka prawda objawi mu się na końcu jego shotguna.

DEADLINE to znakomita kontynuacja hitowego FEED, gdzie horror miesza się z humorem, a wszystko to opakowane jest w zgrabny thriller polityczny.

Nominowana do nagrody Hugo za najlepszą powieść roku 2012.

 Na Deadline zdecydowałam się ze względu na falę pozytywnych opinii o tej książce, które co i rusz miałam okazję gdzieś ujrzeć. Mina nieco mi zrzedła, gdy okazało się, że to o zombie, ale cóż... Powiedziało się "A", trzeba powiedzieć i "B". Tak więc jak przystało na dzielną recenzentkę, zmierzyłam się ze swoim największym koszmarem i... już dawno nie byłam tak zachwycona! Choć i koszmar senny też się zdarzył...

 Obawiałam się nie tylko motywu przewodniego - zombie - ale też faktu, czy zdołam się odnaleźć w świecie pani Grant, jako że przygodę z Przeglądem Końca Świata zaczęłam od drugiej części. Zawdzięczam to wyłącznie własnemu gapiostwu... Jednakże byłam mile zaskoczona, gdy już po kilku stronach mogłam rozeznać się w sytuacji. Nie, bynajmniej nie dlatego że fabuła okazała się przewidywalna i nudna. O nie. Autorka cały czas trzyma czytelnika w napięciu i zaskakuje nowym zwrotem akcji. Talent, którego winni zazdrościć autorzy na całym świecie, gdyż przy okazji wszystko trzyma się jednej logicznej kupy. Orientacja w historii bohaterów nie sprawiała żadnych problemów, ponieważ wszystko zostało przypomniane w bardzo subtelny sposób, dzięki czemu nawet osoba zaczynająca serię od środka z miejsca może pojąć ogólny zarys sytuacji.

 Mira Grant pisze językiem prostym, by nie rzec: potocznym. W niczym to jednak nie przeszkadza, gdyż zachowuje umiar i nawet przekleństwa wydają się jak najbardziej na miejscu. Jest to duży plus dla książki, w której możemy znaleźć sporo zagadnień medycznych; pisarka wyjaśnia je w sposób przystępny, pozwalający zrozumieć najtrudniejsza pojęcia nawet kompletnym laikom, którym z medycyną czy biologią samą w sobie kompletnie nie po drodze (czyli komuś takiemu jak ja).

Główny bohater, Shaun Mason, to postać, którą chciałoby się poznać i mieć obok siebie. Zwłaszcza w razie ataku zombie, a pomimo tego, że rozmawia ze swoją zmarłą siostrą, której głos nieustannie słyszy w głowie. Jest tak realistyczny jak świat, w jakim umiejscowiła go autorka. Aż nie chce się wierzyć, że jest wytworem wyobraźni jednej kobiety. Cóż... Według pani Grant zmarli powstali z grobów w 2014 roku, a więc... Być może będziemy mieli okazję poznać z bliska i zombie, i takiego Masona. Co prawda za zainfekowanych podziękuję, jednakże gdybyście mieli na zbyciu pewnego pociągającego Irwina - wiecie, gdzie się zgłosić. Przygarnę z miejsca!

 Jak widzicie moja recenzja dołączyła do licznego grona pozytywnych opinii o Przeglądzie Końca Świata. Polecam Wam gorąco i z całego serca tę serię, nawet jeśli umarlaków nie lubicie tak samo jak ja. Jest to pozycja obowiązkowa dla każdego, kto lubi powieści mocne, trzymające w napięciu, przerażająco realistyczne. Jeśli potrzebujecie dodatkowej rekomendacji - nienawidzę zombie, ale po kolejną część Dedline sięgnę z przyjemnością!


Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Sine Qua Non!

Moja ocena: 10/10 (arcydzieło)

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

74. "Carska manierka" - Andrzej Pilipiuk


Opis: Najnowszy zbiór opowiadań Andrzeja Pilipiuka, to pasjonujące i pełne przygód historie, w których tajemnicza przeszłość miesza się z brutalną teraźniejszością.
Krótkie i barwne historie utkane w niezwykłą kompozycję światów. 

Pilipiuk jest autorem perełek – jeżeli chodzi o koncepty, jeżeli chodzi o opowiadania – naprawdę zazdroszczę autorowi takich pomysłów.
~ Paweł Dunin-Wąsowicz

Ma nieokiełznaną wyobraźnię i odwagę, żeby tworzyć światy, które stoją w poprzek zdrowemu rozsądkowi…
 ~Grzegorz Kapla „MALEMEN”

 Powszechnie znanym faktem jest, że uwielbiam Pilipiuka. Jego książki pochłaniam, zachwycam się nimi, wyczekuję kolejnych... I tak w kółko. Dlatego też, kiedy padło pytanie: Co chcesz na urodziny?, bez wahania odpowiedziałam, że Carską manierkę, za którą w tym miejscu pragnę podziękować cudownej Antoninie z  bloga Wyznania Bibliofilki ♥ Ona również potwierdzi, jak wielka była moja radość i że od razu musiałam postawić to małe dzieło obok jego braci i sióstr. A także, że nie przestawałam się nim zachwycać aż do końca wieczoru. Pytanie tylko... czy tym razem moja radość nie była przedwczesna?

 Pilipiuk kolejny raz stworzył zbiór opowiadań z doskonale już znanymi jego fanom postaciami. Kilku nowych, oczywiście, również nie zabrakło. Tradycyjnie pojawili się więc doktor Skórzewski, Robert Storm oraz archeolog Olszakowski. Ba, nie zabrakło nawet Aleksandra Skórzewskiego, którego tak pokochałam w jednej z poprzednich książek! No i to, co Wasylisa lubi najbardziej: carska Rosja.

 Zaczęłam z wielkim entuzjazmem, skończyłam z uczuciem pewnego zawodu. Po Carskiej manierce pozostał niedosyt, wrażenie, że tym razem powieść nie została dopieszczona w najmniejszym nawet detalu, jak to miało miejsce za każdym poprzednim razem. Odnosiłam wrażenie, że niektóre z opowiadań to wersja robocza, w której zabrakło typowego dla pana Andrzeja wyrazistego zakończenia, mimo iż pomysł sam w sobie, jak zwykle, był niesamowity.

 Pomijając opowiadania, które mnie zawiodły, były też takie, które przypomniały mi, dlaczego i za co Pilipiuka kocham. Za pomysły, które zaskakują od początku do końca, które trzymają w nieświadomości i napięciu, które są  niebagatelne, porywające i wprowadzone w czyn z godną pozazdroszczenia maestrią. Te właśnie krótkie historie kolejny raz uświadomiły mi, z jakich powodów tego właśnie pana umieszczam w rankingu ulubionych autorów tuż po absolutnie niedoścignionym Sapkowskim.

Wielkie brawa należą się również grafikowi, który przygotował okładkę: ujęła mnie od pierwszego wejrzenia i pozwoliła wierzyć, że Fabryka Słów jeszcze nie stoczyła się w tej kwestii na dno. Mam nadzieję, że książki pana Andrzeja już zawsze będą miały tak cudowną oprawę i wydawnictwo nie wciśnie im czegoś tak okropnego jak serii o Dorze Wilk.

 Carska manierka dla fanów autora jest pozycją obowiązkową. Dla wszystkich innych osób również!

Moja ocena: 8/10 (rewelacyjna)