piątek, 8 maja 2015

132. "Dying Light. Aleja koszmarów" - Raymond Benson


Opis: Świat w obliczu światowej pandemii...

Na kilka tygodni przed Światowymi Igrzyskami Atletycznymi w Harranie pojawiają się dziwne przypadki zachorowań. Nagle znikają sąsiedzi, spokojny dotąd ojciec morduje brutalnie rodzinę, żebrak zaczyna się zachowywać jak wściekły pies... Zewsząd dochodzą nieludzkie wrzaski
i widać wszechobecne ślady ugryzień. A wszystko to w przededniu międzynarodowej imprezy sportowej...

W sobotę, w dzień apogeum Tragedii Światowych Igrzysk Atletycznych, Harran ogarnęły nieprzeniknione ciemności...

Mel Wyatt przyjechała z rodziną do miasta na Światowe Igrzyska Lekkoatletyczne niemal miesiąc wcześniej. Nigdy dotąd nie opuściła Stanów Zjednoczonych. Wycieczka do państwa-miasta Harranu była niczym spełnienie egzotycznego snu. Nie spodziewała się, jak szybko stanie się on koszmarem...

Oboje rodzice już nie żyli, a o losie brata Paula nie miała najbledszego pojęcia. Czy nadal żył
 i przede wszystkim, czy uległ przemianie? Czy jej samej uda się zachować człowieczeństwo jeszcze przez choćby jeden dzień? Czy istniał dla niej ratunek w postaci antidotum, czy powinna sobie palnąć w łeb tu i teraz? Nie chciała zostać rozszarpana i pożarta żywcem, ale nie chciała również stać się bestią. Nie mając nic do stracenia, Mel postanawia wyruszyć do miasta w poszukiwaniu leku. Po drodze musi jednak pokonać Koszmarną Aleję, teren opanowany przez żądne krwi hordy Zarażonych...


 Nigdy nie darzyłam zombie cieplejszymi uczuciami, jednak po przełamaniu się i przeczytaniu paru książek, w których były głównymi bohaterami, zainteresowało mnie Dying light. Byłam ciekawa, w jaki sposób tym razem przedstawiono żywe trupy. Coś w stylu wielkiego: jakpoconacoidlaczego.

 Już pierwsze strony miło mnie zaskoczyły - prolog o doktorze Abbasie został napisany naprawdę porządnie, intrygował, sprawiał, że czytelnik chciał więcej. Ukradkiem odetchnęłam z ulgą, zapowiadało się na kawał dobrej historii, nie jakąś tam sieczkę skleconą z gry. Później też było ciekawie i dobrze, w końcu poznawałam zupełnie obcy mi świat, zafascynowana próbowałam zrozumieć rządzące nim zasady. W dodatku podróżowałam przez ten koszmar z dziewczyną niemal w moim wieku, powinno więc być idealnie, czyż nie?

 Tak, powinno, ale nie było. Im dalej zagłębiałam się w tekst, im dłużej przebywałam w towarzystwie Mel, tym bardziej dochodziłam do wniosku, że autor (p)oszalał. Generalnie cała jej, pożal się boże, osobowość sprowadzała się do tego, że jest sportsmenką. A skoro jest sportsmenką uprawiającą parkour, to może wszystko! Naprawdę, nie przesadzam. Nie tylko była blondwłosą pięknością, ale też potrafiła spaść z któregoś piętra i tylko się potłuc, zawsze dawała radę wszystkim przeciwnościom. Chodzić sobie między zombie i przeżyć? Pestka! Uniknąć snajpera? Też! Opierać się przemianie dłużej niż ktokolwiek inny? No ba! I tylko samobójstwo jej nie wychodziło. A szkoda, bo w pewnym momencie byłam bliska modlitw o to, żeby w końcu się zabiła, książka skończyła, a ja miałam święty spokój.

 Sama fabuła jakimś majstersztykiem nie była. Ot, lecimy, lecimy, ile się da, zabijamy truposzy (tu już tylko tyle, ile trzeba), robimy ekstra triki, czasem sobie rzygamy i widzimy na żółto, mówimy, jak zobojętnieliśmy na tony trupów dookoła, zdobywamy antidotum, ratujemy brata, żyjemy długo i szczęśliwie. Proste? Proste. Więc i wykonanie nie oszałamia. Zupełnie też nie pojmuję, jak można opisywać sterty rozkładających się ciał w taki sposób, że robiło to na mnie wrażenie tylko wtedy, gdy naprawdę się wysiliłam z wyobrażaniem ich sobie. A warto zaznaczyć, że zombie od dawna były czymś, czego się bałam. 

 No ale narzekam, narzekam, a nie najgorsza przecież ocena skądś się musiała wziąć, prawda? Plusy były takie, że czytało się szybko i z zainteresowaniem, oczywiście dopóty, dopóki nie zorientowałam się, że wszystko bohaterce wychodzi... Ponadto autor posługiwał się współczesnym, potocznym językiem, dzięki czemu nie było żadnych zgrzytów podczas zagłębiania się w lekturę, choć... Wtrącane w najmniej odpowiednich momentach słowo porąbane, było... porąbane. Jednak pod koniec zrobiło się intrygująco i emocjonująco. Wtedy nic nie było pewne, było tak, jak być powinno przez całą książkę. A samo zakończenie... Tak, to zdecydowanie jest coś, dla czego warto przebrnąć przez Harran z Mel. Mocne. Dobitne. Zaskakujące. Godne uwagi.


Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Zysk i S-ka!

Moja ocena: 6/10 (dobra)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drodzy Czytelnicy! Zostawcie po sobie ślad w postaci komentarza - każdy jest dla mnie motywacją do dalszej pracy. Dziękuję :)

Podzielcie się również linkami do własnych blogów, chętnie tam zajrzę :)